poniedziałek, 25 marca 2013

Taste of Morroco

Każdy kto pasjonuje się podróżami, szuka w swoich wyjazdach różnych aspektów i wartości. Co jednak leży u podstaw wszystkich podróży ?? Zapewne chęć poznawania i doświadczania czegoś odmiennego. Dla jednych jest to nieokiełznana przyroda, dla kogoś innego zabytki, dla jeszcze innych - ludzie i ich kultura. Każda z tych rzeczy ma swoja wartość dodaną i do pełni poznania należałoby doświadczyć każdej. W zależności od człowieka, różne są też sposoby ich doświadczania .

Dla mnie jednym z nierozłącznych, a jednocześnie najprzyjemniejszych aspektów poznawania obcej kultury, są doznania kulinarne. Czy może być przyjemniejszy sposób na dotknięcie codziennego życia ludzi niż poznanie tego co jedzą. Z pewnością jest wiele osób które mają tzw. konserwatywny gust kulinarny, i nie przepadają za tego typu atrakcjami, ja jednak osobiście uważam, że nie da się w pełni poznać obcej kultury i ludzi którzy ją stworzyli bez skosztowania lokalnej kuchni. I tak będąc w nowym miejscu zawsze staram się skosztować jak najwięcej lokalnych specjałów. Doświadczenie nauczyło mnie tylko jednego, drogie restauracje dla turystów są złe i należy je omijać szerokim łukiem. Ilekroć jadłem coś w tzw. dobrej restauracji zawsze musiałem to odchorować. Najlepsze jedzenie jest zawsze tam gdzie jedzą miejscowi. W końcu gdyby nie było dobre, nie jedliby tam. Dodatkowo im więcej miejscowych je w jakimś miejscu, tym lepiej, bo większa jest gwarancja że jedzenie jest świeże. Jedzenie w takich miejscach razem z miejscowymi ma też jeszcze jedną zaletę, łatwiej jest podglądać tubylców, którzy zazwyczaj w trakcie i po posiłku zachowują się najbardziej naturalnie. Znacznie łatwiej też zagaić krótką rozmowę, albo nawiązać jakieś lokalne znajomości. Jedzenie z miejscowymi pozwala bowiem łatwiej przełamywać bariery. Wiele razy zdarzało mi się widzieć zainteresowanie, a nawet uznanie na twarzach tubylców, tylko dlatego, że jadłem to co oni. Podejście takie wymaga jednak pewnego rodzaju odwagi oraz przełamania barier wewnętrznych obaw natury higienicznej. Standardy takich miejsc, odbiegają zazwyczaj od tego do czego przyzwyczailiśmy się w europie. Na widok niektórych miejsc nasza inspekcja sanitarna dostała by przysłowiowego zawału. W Polsce... nie do pomyślenia !!! Tak właśnie było w Maroku, gdzie doświadczyliśmy tego po raz pierwszy. Dla mniej odważnych pozostają zatem bardziej klasyczne restauracje przeznaczone dla turystów, w których także można zakosztować lokalnych specjałów.

Restauracje i meczet przy Dżamaa Al-Fana, 18mm  f/11  2s

Po całym dniu zwiedzania i wędrowania  wąskimi uliczkami starego miasta poczuliśmy wreszcie ssanie w żołądku. Postanawiamy więc poszukać jakiegoś ciekawego miejsca, w którym można by zakosztować marokańskich specjałów. W Marrakeszu miejscem takim jest Dżamaa Al-Fana, najsłynniejszy plac w Maroku. Tak jak meczet Al-Kutubijja stanowi duszę Marrakeszu, tak Dżamaa Al-Fana jest jego sercem ...z pewnością jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Choć zamiast miejsca należałoby raczej użyć stwierdzenia że jest to swoiste zjawisko. W ciągu dnia na placu spotkać można zaklinaczy węży, opowiadaczy baśni, marokańskich muzyków, magików, kuglarzy, akrobatów i wiele innych barwnych postaci. Gwarno i tłoczno jest przez cały dzień, ale dopiero po zmierzchu plac zaczyna naprawdę nabierać kolorytu i tętnić życiem. Po zmroku na plac wylegają tysiące Marokańczyków  saharyjscy Berberowie rozstawiają swoje stragany z tajemniczymi pachnidłami, suszonymi ziołami i innymi tajemniczymi towarami. Wszędzie dokoła słuchać dźwięki bębnów, fletów lutni i całej gamy dziwnych instrumentów. W mgnieniu oka powstają także setki jadłodajni na wolnym powietrzu oferujący przysmaki marokańskiej kuchni za przysłowiową złotówkę. Dokoła placu rozmieszczone są natomiast droższe restauracje przeznaczone dla turystów. Ich zaletą są urocze tarasy, na których można z góry podziwiać nocne życie placu. Dżamaa Al-Fana to prawdziwy raj dla fotografa i głodomora.

Jadłodajnie na Dżamaa Al-Fana

Kierowani burczeniem w brzuchach wkraczamy pomiędzy stragany z jedzeniem. Feeria zapachów uwodzi....Wzrok przykuwają najrozmaitsze dania. W końcu decydujemy się gdzieś usiąść. Lista dań do wyboru całkiem spora. Kuchnia marokańska jest bogata i uwodzi egzotyką smaków. Kurczaki, baranina, wołowina, kuskus, warzywa, oraz cała góra najróżniejszych przypraw, a wszystko podszyte delikatnym aromatem mięty. Do każdego posiłku jako zakąska dodawane są wszechobecne oliwki pod każdą możliwą postacią oraz Sałatka Marokańska czyli drobno krojone pomidory z cebulą. Do tego Harira czyli gęsta zupa z soczewicy, pomidorów i baraniny. Jako danie główne Tadżin, symbol kuchni marokańskiej, będący w zasadzie sposobem duszenia mięsa i warzyw, przygotowywanych w glinianym naczyniu na tlącym się ogniu przez kilka godzin. Samo danie może składać się z różnych składników i być przygotowywane na różne sposoby, choć w skład zazwyczaj wchodzi mięso, marchewka, ziemniaki Bardziej konserwatywni mogą wybrać brochettes , ostre kiełbaski marquez lub kebab jagnięcy a do tego kuskus serwowany z warzywami. Dla mniej głodnych jako zakąska kanapki z jajkiem, ziemniakami, rybą lub sałatkami.

Europejski konsumpcjonizm 

Dla bardziej odważnych wybór dań  także jest spory.  Jednym z nich są ślimaki gotowane w kminkowo-ziołowym naparze. Razem z Wojtkiem skusiliśmy się na ślimaki od Ahmeda. Za jedyne 10 dirhamów można nacieszyć się sporą porcją....miłośnikom doznań kulinarnych polecam z całego serca. Palce lizać.

Le Vendeur d'escargots, 42mm  f/5,6 1/40s

Innym bardzo odważnym daniem jest głowa owcy gotowana w wielkim garze razem z warzywami. Po ugotowaniu wszyscy biesiadnicy zasiadają dokoła głowy i częstują się odkrawając kawałki mięsa do czasu aż zostanie sama czaszka. Interesująca propozycja kulinarna, choć jakoś się nie skusiliśmy.
Z ciekawszych rzeczy można tez skosztować kiszonych cytryn, o dość specyficznym smaku. Każdy znajdzie więc coś dla siebie.

Generalnie marokański jadłospis jest urozmaicony i kontrastowy, ale jego główny trzon stanowią przenikające się smaki słodkie i  pikantne. Jagnięcina ze śliwki i migdałami, morele i daktyle w Tadżin lub kurczak nadziewany kaszą z rodzynkami to nic niezwykłego.  Ci którzy  nie przepadają za fuzjami smaków mogą być w Maroku trochę niezadowoleni, choć bardziej europejska i światowa kuchnia też jest dostępna, choćby pod postacią nieszczęśliwego McDonald'sa. Smaku Maroka nie da się jednak poznać w pełni w ten sposób. Podróżują do Maghrebu pozostaje zatem otworzyć lub poszerzyć swoje horyzonty smakowe i cieszyć się orientem.

Bon appetit ;)

Lila sa'ida, 18 mm f/3,5 1s





poniedziałek, 18 marca 2013

Zabytki, zwiedzanie i tak w kółko...

Jako, że jeszcze spory kawał dnia przed nami, postanawiamy odfajkować kolejnych kilka zabytków z naszej listy "must see in Marrakesh". Nie jest to jednak wyścig pokoju, więc bez zbędnego pośpiechu przemykamy przez medynę by dotrzeć do meczetu Ibn Jusufa. Meczet leży w samym centrum starego miasta i jest ogromny. Bodaj największy w całej medynie. Jako, że położony jest w gęsto zabudowanym rejonie, nie sposób jednak podziwiać jego architektury, zwłaszcza wędrując wąskimi, przylegającymi do niego uliczkami. Być może gdyby dało się wejść na dachy okolicznych domów, możnaby podziwiać go w pełnej okazałości. My nie mamy jednak tyle szczęścia...
Niestety, jak większość meczetów w Maroku ten także jest niedostępny dla innowierców. Szkoda, choć z drugiej strony większość naszych kościołów też jest zamknięta dla turystów.
Sam meczet nie jest więc specjalnie atrakcyjny z punktu widzenia turysty. To co najciekawsze w tej okolicy to  przylegająca do meczetu szkoła koraniczna Medresa Ibn Jusufa. Podobno jedna z najpiękniejszych na świecie, a z pewnością w Maroku. Żeby ją odnaleźć, błądzimy wąskimi uliczkami przez ładnych kilka minut. W końcu się udaje i znajdujemy małe, niepozorne drzwiczki do wnętrza.

Knocking on heavens door,  24mm   f/5,6  1/100s


Wchodzimy do środka. Szok !! Wejście do medresy jest jak przejście przez szafę w "Opowieściach z Narnii", albo przez lustro w "Alicji w krainie czarów". Wprost z zatłoczonej, wąskiej uliczki wchodzimy na wewnętrzny dziedziniec medresy. Panująca tu zupełna cisza i spokój są uderzające. Całkowicie inny świat. Już po chwili człowiek zapomina że jest w samym środku ogromnego miasta.
Na środku wewnętrznego dziedzińca znajduje się basen do rytualnego obmywania się przed modlitwą. Po obu stronach dziedzińca na galeriach ulokowane są cele przeznaczone dla studentów, zaś cały dziedziniec ozdobiony jest niesamowicie skomplikowanymi i pięknymi zdobieniami i ornamentami typowymi dla architektury arabskiej a także wersetami z koranu.


Medresa Ibn Jusufa, 43mm   f/13  1/20s
Medresa Ibn Jusufa, 18mm   f/13  1/30s






Nie jestem jakimś fanem architektury i wzornictwa, ale muszę przyznać, że dla mnie jest to coś niesamowicie zachwycającego. Ten sposób zdobienia, jakże odmienny od stylu europejskiego, jakoś bardziej do mnie przemawia niż freski i malowidła. Może to mój ścisły umysł, ale geometryczna doskonałość, powtarzalność i matematyczna precyzja tych wzorów są dla mnie niesamowicie urzekające. Zresztą jeden obraz wart tysiąca słów....

Wzornictwo marokańskie
Ornamentyka arabska











Nawet jeśli nie jest się miłośnikiem zwiedzania, Medresa Ibn Jusufa jest jednym z tych miejsc w Marrakeszu które warto odwiedzić choćby dla samego klimatu miejsca. Nam zwiedzanie zajmuje niecałą godzinę.

Kolejny punkt na naszej liście to leżące w pobliżu medresy Muzeum Marrakeszu. Muzeum mieści się w pałacu Dar Munabbi i  można w nim zobaczyć typowe zabytki związane z kulturą, historią i życiem dawnych mieszkańców stolicy. Generalnie ciekawe ale bez jakichś szczególnych rewelacji. no może poza ogromnym, ważącym chyba z tonę, żyrandolem w sali głównej. Samo muzeum wspominam głownie przez pryzmat małej scysji ze strażnikiem, która skończyła się zarekwirowaniem mojego statywu na czas zwiedzania. Wszystko przez jakąś parkę turystów, którzy przewrócili jeden z eksponatów i narobili strasznego zamieszania. Po tym wszystkim strażnik postanowił bardziej skrupulatnie wywiązywać się ze swoich obowiązków...wieć skończyło sie na  "no profeśonal foto sir, giw mi jor foto thing". Szlag by go trafił... służbista... :/



Muzeum Marakeszu, 18mm   f/10  1/30s
Le grand chandelier, 18mm   f/10  1/30s





















muzeum Marrakeszu wędrujemy tego dnia jeszcze tylko zobaczyć leżącą tuż obok kubbę al-Ba'adijjin czyli grobowce Almorawidów. Jest to kolejne miejsce, gdzie można podziwiać niesamowite, koronkowe wręcz zdobienia tak charakterystyczne dla sztuki islamskiej. Po całym dniu zwiedzania, nie robi to już na nas takiego wrażenia, niemniej warto tam zerknąć będąc w okolicy meczetu Ibn Jusufa.  


Kubba al-Ba'adijjin,  18mm   f/10  1/8s


Grobowce Almorawidów, 25mm   f/10  1/50s


Zwiedzania grobowców zajmuje nam zaledwie kilkanaście minut. Słońce jest już coraz niżej. Na zegarku już dawno po 18-tej. W końcu, po całym dniu, stwierdzamy, że koniec zwiedzania na dziś.  Nie samymi zabytkami człowiek żyje. Czas coś przekąsić...

Golden Mosque, 70mm   f/13  1/100s


środa, 13 marca 2013

Marrakesh on tour

Pierwszy dzień w Marokańskiej stolicy zaczynamy nieśpiesznie i w dobrych humorach. Wstajemy w sam raz na śniadanie. Sok pomarańczowy, mała kawa i rogalik z dżemem stawiają nas szybko na nogi. Jako że w hostelu w którym się zatrzymaliśmy nie było wolnego miejsca, by zostać na następne dni, po śniadaniu wyruszyliśmy w miasto w celu znalezienia nowego lokum. Poszukiwania nie trwają długo i już po chwili znajdujemy całkiem przyjemny i tani hotelik na Riad Zitoum Lakdim, w samym centrum Medyny. Już na wejściu prócz wesołego właściciela, wita nas największy karaluch jakiego widziałem w życiu. Jako że nie należymy do ludzi którzy potrzebują pięciogwiazdkowych luksusów, i takie stworzonka nam nie straszne, kwitujemy to uśmiechem i karaluch zostaje ochrzczony mianem "słodziaszka". Po prezentacji dostępnych pokoi wybieramy jeden wspólny pięcioosobowy, pakujemy do środka nasze graty i nie tracąc czasu wyruszamy na podbój miasta.
Pierwszy cel na dziś...idziemy szukać duszy tego miasta. Jako oczywisty cel obieramy meczet Al-Kutubijja. Ten najstarszy i najwspanialszy meczet Maroka i Afryki jest chyba najważniejszym i najbardziej charakterystycznym zabytkiem Marrakeszu. Meczet położony jest  dokładnie na wprost placu Dżamaa Al-Fana, a dzięki mierzącej 70 m wieży minaretu nie sposób go przegapić. Budowla, dzięki swemu ogromowi i otaczającej ją przestrzeni sprawia niesamowite wrażenie.

Al-Kutubijja, 18mm   f/14  1/40s 
The soul of Marrakesh, 18mm   f/14  1/60s 






















Po pierwszych zachwytach postanawiamy zajrzeć do środka. Zabieramy się za szukanie jakiegoś wejścia. W końcu udaje nam się znaleźć jedyną bramę do meczetu. Niestety jest zamknięta. Niemuzułmanie nie mają niestety wstępu do środka, i jak mówią nam  kręcący się w okolicy Marokańczycy, sam meczetu otwierany jest dla wiernych tylko na specjalne okazje. No cóż. Jesteśmy lekko zawiedzeni, i nie pozostaje nam nic innego jak podziwianie go od zewnątrz.  Zauroczeni niesamowitą architekturą przez ponad godzinę kręcimy się więc wokół meczetu.



Gate to Heaven, 24mm   f/11  1/40s 
The house of white dove, 32mm   f/12  1/125s 






















Tuż obok minaretu stoi niewielka, śnieżnobiała kwadratowa kubba (grobowiec) Fathimy Zahry, która wg legendy była tak niewinna, iż każdej nocy zmieniała się w białą gołębicę. Niestety nie udało nam się usłyszeć jej śpiewu w okolicach meczetu.

Czas biegnie szybko i słońce juz dawno osiąga zenit, niemniej urozmaicone otoczenie meczetu to raj dla fotografa, więc poszukiwanie najlepszych kadrów pochłania mnie bez reszty, aż wreszcie znudzona ekipa jak zwykle reaguje marudzeniem. Ciężki jest los fotografa ;)

Al-Kutubijja z ogrodów Lalla Hasna, 27mm   f/14  1/40s
Zmęczeni południowym żarem postanawiamy schronić się w cieniu niedalekiego gaju palmowego. Wędrując poprzez ogrody Lalla Hasna trafiamy na dziwnie wyglądającego gościa. Okazuje się że to sprzedawca wody w tradycyjnym stroju. Zgodnie z przeznaczeniem ratuje spragnionych kubkiem zimnej wody ze skórzanego bukłaka. Coś jak ruchoma wersja saturatora. Wspólny kubek i woda z niewiadomego źródła...dla turystów istny "sprzedawca sraczki". W Marrakeszu są to już jednak tylko i wyłącznie pozoranci stanowiący atrakcję dla turystów. Wody nie uświadczycie. Niemniej podróżując później przez Maroko widujemy takich cudaków, którzy rzeczywiście sprzedawali wodę na ulicach. Najwięcej było ich w Meknes.
Wracając jednak do bohatera zdjęcia.
Pan od razu wietrzy interes, więc słyszymy tradycyjnie już:
- łan foto for euro. Speszal prajs for ju maj frend !!
Fitneska stanowczo oznajmia, że nie będziemy płacić za takie wątpliwe atrakcje, ale nie mogę się jakoś powstrzymać przed cyknięciem choć jednej foty. I tak drobniaki lądują w jego kieszeni.

Le Vendeur d'eau, 25mm   f/14  1/40s 
Lalla Hasna spędzamy przyjemne pół godziny delektując się cieniem. Co ciekawe pomimo, że w ogrodzie pełno jest fontann, w żadnej nie ma wody. Szkoda, bo odrobina zimnej wody przydałaby się dla ochłody. Najwyraźniej woda jest tu jednak zbyt cenna na takie zbytki.

Pod murami Medyny
Pomimo gorąca postanawiamy się jednak w końcu ruszyć. Powoli opuszczamy okolice meczetu i przez bramę Bab Djedid wychodzimy z medyny by zobaczyć stare mury miasta. Żółto-czerwone, gliniane mury wysokie na 9 m i grube na 2 m robią na mnie niesamowite wrażenie. Ich przytłaczająca wielkość doskonale świadczy o potędze i znaczeniu Marrakeszu w historii świata islamu.
Wzdłuż murów wędrujemy na północ, do kolejnej bramy, przez którą wracamy do medyny. Przekraczając mury wchodzimy wprost na ultranowoczesny cyberpark Moulay Abdessalam. Cały park jest chyba obiektem pokazowym Marokańskiego odpowiednika Tepsy. Mieści się w nim muzeum telekomunikacji i objęty jest zasięgiem darmowej sieci Wi-fi. Dzięki temu park przyciąga całe rzesze młodych Marokańczyków, którzy na skateboardach śmigają po parku, albo przesiadują na ławkach surfując po necie. Całkiem niezły kontrast w stosunku do reszty liczącej kilkaset lat Medyny.

Nie zatrzymujemy się jednak na dłużej, i wzdłuż Rue Sidi el Yamani kierujemy się w sam środek starego miasta....

piątek, 8 marca 2013

Na granicy katastrofy, czyli pierwsze spotkanie z Afryką


24 września o godzinie 11:30 cała ekipa melduje sie na lotnisku w Balicach. Szybka odprawa sprzętu i pakujemy się do samolotu. Chwilę po 13-tej pilot Boeinga popycha drążek przepustnicy do przodu, silniki nabierają mocy i maszyna powoli zaczyna toczyć się po pasie....po ponad pół roku przygotowań lecimy do Afryki....

Zanim jednak dotrzemy na czarny ląd, czeka nas jeszcze międzylądowanie i dzień postoju w Bergamo. Włochy witają nas deszczem i pochmurną pogodą, wiec po krótkim wypadzie do centrum miasta wracamy na lotnisko. Noc spędzamy przesypiając na ławkach w terminalu odlotów, co rusz przepędzani w inne miejsce przez obsługę lotniska. 

Ekipa wyjazdowa w Bergamo

Następnego dnia, kręcąc się po lotnisku, niecierpliwie czekamy na lot. W końcu nadchodzi nasz czas. Odprawa przebiega sprawnie i maszyna punktualnie o 16:15 wzbija się w powietrze. Lot mija szybko, choć raczej niezbyt spokojnie. Jakieś dzieciaki siedzące dwa rzędy za nami przez cały czas próbują na siłę wybić kopniakami okno w samolocie. Stewardessy nie miały lekkiego życia... 
Po półtorej godziny w powietrzu dolatujemy do Marrakeszu. Maszyna zatacza krąg nad lotniskiem i wychodzi na ostatnią ścieżkę podejścia. Schodzimy łagodnie jak po maśle.... i nagle tuż nad samym pasem pilot dostaje boczny wiatr. Samolotem rzuca i maszyna przechyla się na bok. Przez okno widzę jak prawym skrzydłem prawie dotknęła pasa. Serca skaczą nam do gardeł, ale pilot kontruje i maszyna przyziemia normalnie. Dotaczamy się do terminala. Niczym harty w boksach startowych niecierpliwie czekamy na otwarcie drzwi. W końcu....jeszcze ostatnie kilka schodów i stajemy na afrykańskiej ziemi.
Port lotniczy Marrakesz Menara wita nas ciepły wiatrem i złotym światłem wieczoru. Jest fantastycznie, jednak nie ma co się ociągać....biegiem do terminalu. Wpadamy na halę odpraw i.....mam wrażenie że milion ludzi przyleciało do Marrakeszu w tym samym czasie. Hala pęka w szwach. Stajemy w kolejce do odprawy wizowej. Co najmniej cztery loty nałożyły się na siebie, wiec kolejka jest długa.  Niecałe dwie godziny później udaje nam się w końcu dopchać do okienka. Wypełnianimy formularze wizowe, kilka standardowych pytań i uprzejmy marokański pogranicznik wbija pieczątkę do paszportu.... Oficjalnie witamy w Maroku. 
Jeszcze tylko odbiór bagażu ze szpejem, wymiana pieniędzy i grubo po 21-szej wychodzimy z lotniska. Czas dotrzeć do zarezerwowanego hostelu. 

Nic prostszego...od razu po wyjściu z lotniska dopada nas zgraja "pomocnych" taksówkarzy, którzy oferują dowóz do centrum miasta w "okazyjnej" cenie za jedyne 400 dirhamów. jednak nie taki głupi Polak jak go opisują....uzbrojeni w przewodnik oraz dobre rady znajomych którzy już tu byli, wiemy że cena powinna wynosić max 100 dirhamów i trzeba się będzie ostro targować. Negocjacje cenowe są u Marokańczyków są zresztą dobrym zwyczajem .Problem polega jednak na tym, ze za targowanie zabiera się jako pierwsza Aneta co w od razu doprowadza do spięcia kulturowego. Nie dość ze my próbujemy po angielsku a oni po francusku, to jeszcze żaden taksówkarz nie ma nawet zamiaru z rozmawiać z kobietą i od razu zaczynają się pokrzykiwania, które po naszej propozycji cenowej doprowadzają do ogólnego wybuchu wrzasku. Razem z Wojtkiem odpowiadamy zatem, że skoro nie chcą z nami rozmawiać pojedziemy autobusem który rzekomo kursuje z lotniska i odwracamy się na pęcie. Taksówkarze odchodzą w swoja stronę, wiedząc zapewne ze i tak będziemy musieli skorzystać z ich usług o tej porze. Niestety nie wiadomo kiedy autobus kursuje, biorąc jednak sprawę na wyczekanie spokojnie udajemy że czekamy na następny. W końcu jeden z taksówkarzy, który dotychczas stał z boku podchodzi i pyta za ile chcemy jechać. Następuje krótka negocjacja cen

My  - 100 dirr
Taksówkarz - 200 dirr
My -150 dirr
Taksówkarz potwierdzająco kiwa głową, więc zbieramy graty i ruszamy za nim do taksówki....i wtedy rozpętuje się piekło. Najwyraźniej zszedł za bardzo z ceną, co rozwściecza pozostałych taksiarzy. Zaczyna się ogólna pyskówka i szarpanina, pomiędzy nimi a naszym kierowcą. Ledwo wylądowaliśmy, a już wywołaliśmy małą wojnę domową. W lekkim pospiechu pakujemy bagaże i wsiadamy do taksówki. Kierowca odgrażając się, pakuje się do auta i rusza z piskiem opon....umykamy. Upchnięci jak sardynki (5 os. + kierowca) pędzimy zdezelowaną taksówką ulicami Marrakeszu. O dziwo, po mimo że jest po zmroku wielu kierowców jeździ bez świateł. Jak widać inne zwyczaje. W końcu po dwóch dniach w podróży docieramy do hostelu. Dzień powoli dobiega końca...
Pierwszy kontakt z Marokiem za nami. Po wszystkich przygodach uznajemy wspólnie, że jak na początek afrykańskiej przygody...zapowiada się ciekawie....



poniedziałek, 4 marca 2013

Retrospekcja, czyli jak to się zaczęło

Nasza przygoda z podróżowaniem zaczęła się w 2010 r. Razem z Fitneską zastanawialiśmy się nad potencjalnym kierunkiem wyjazdu wakacyjnego. Wizja była jedna...jedziemy z plecakami, samodzielnie, tanio, za granicę  i obowiązkowo z górami. Możliwości było wiele, konkretnych planów... zero. W między czasie moja koleżanka z czasów pracy na uczelni wybrała się na krótki wypad do Afryki Północnej. Po jej powrocie, urzeczeni zdjęciami i opowieściami o urokach  Maghrebu postanowiliśmy zakosztować egzotyki. Tak oto, za namową Andzi  (http://pozdrozeandzi.blox.pl) daliśmy się namówić na wyjazd do Maroka. Na wieść o naszych planach postanowili do nas dołączyć Aneta i Piotrek, starzy znajomi Fitneski. W owym czasie nie mieliśmy jeszcze żadnego doświadczenia jeśli chodzi o planowanie i organizację dalekich eskapad na własną rękę, ale chęci nie brakowało. W zorganizowaniu tanich biletów pomoc zaoferował Adaś, kolega Andzi. I tak oto wielka machina podróżnicza powoli ruszyła do przodu. Fitneska zajęła się stroną organizacyjną i razem z Adasiem rozpoczęła poszukiwania najdogodniejszych i najtańszych połączeń lotniczych. Mnie tymczasem przypadła rola planisty. Uzbrojony w przewodnik Pascala i internet zabrałem się za wybór najciekawszych miejsc do odwiedzenia i nakreślenie wstępnej trasy podróży. W między czasie dołączył do nas Wojtek, który w owym czasie miał już za sobą pół Europy stopem. W ten sposób zawiązuje się ostateczna ekipa wyjazdowa. Przygotowania trwają. Po kilku spotkaniach integracyjno-organizacyjnych ekipy udaje się wypracować wspólną wizję wyjazdu.  Pozostajemy przy wizji backpackingowej. Każdy taszczy własny plecak bez zbędnych gratów. Minimalizm podróżniczy w każdym calu. Byle lekko i  wygodnie. Wszystkie graty dodatkowe takie jak śpiowory, apteczka itp. powędrują do bagażu wspólnego.
Adasiowi tymczasem udaje się kupić interesujące nas bilety w bardzo przystępnej cenie. Krystalizuje się ostateczny plan i klamka zapada....



Czas wyjazdu 
24.09 - 10.10


Loty
Kraków Balice - Mediolan Bergamo  (Ryan Air)
Mediolan Bergamo - Marrakesh Menara (Ryan Air)
Fes Sais - Mediolan Bergamo  (Ryan Air)
Mediolan Bergamo - Kraków Balice (Ryan Air)

Cena łączna lotów 
487zł