piątek, 8 marca 2013

Na granicy katastrofy, czyli pierwsze spotkanie z Afryką


24 września o godzinie 11:30 cała ekipa melduje sie na lotnisku w Balicach. Szybka odprawa sprzętu i pakujemy się do samolotu. Chwilę po 13-tej pilot Boeinga popycha drążek przepustnicy do przodu, silniki nabierają mocy i maszyna powoli zaczyna toczyć się po pasie....po ponad pół roku przygotowań lecimy do Afryki....

Zanim jednak dotrzemy na czarny ląd, czeka nas jeszcze międzylądowanie i dzień postoju w Bergamo. Włochy witają nas deszczem i pochmurną pogodą, wiec po krótkim wypadzie do centrum miasta wracamy na lotnisko. Noc spędzamy przesypiając na ławkach w terminalu odlotów, co rusz przepędzani w inne miejsce przez obsługę lotniska. 

Ekipa wyjazdowa w Bergamo

Następnego dnia, kręcąc się po lotnisku, niecierpliwie czekamy na lot. W końcu nadchodzi nasz czas. Odprawa przebiega sprawnie i maszyna punktualnie o 16:15 wzbija się w powietrze. Lot mija szybko, choć raczej niezbyt spokojnie. Jakieś dzieciaki siedzące dwa rzędy za nami przez cały czas próbują na siłę wybić kopniakami okno w samolocie. Stewardessy nie miały lekkiego życia... 
Po półtorej godziny w powietrzu dolatujemy do Marrakeszu. Maszyna zatacza krąg nad lotniskiem i wychodzi na ostatnią ścieżkę podejścia. Schodzimy łagodnie jak po maśle.... i nagle tuż nad samym pasem pilot dostaje boczny wiatr. Samolotem rzuca i maszyna przechyla się na bok. Przez okno widzę jak prawym skrzydłem prawie dotknęła pasa. Serca skaczą nam do gardeł, ale pilot kontruje i maszyna przyziemia normalnie. Dotaczamy się do terminala. Niczym harty w boksach startowych niecierpliwie czekamy na otwarcie drzwi. W końcu....jeszcze ostatnie kilka schodów i stajemy na afrykańskiej ziemi.
Port lotniczy Marrakesz Menara wita nas ciepły wiatrem i złotym światłem wieczoru. Jest fantastycznie, jednak nie ma co się ociągać....biegiem do terminalu. Wpadamy na halę odpraw i.....mam wrażenie że milion ludzi przyleciało do Marrakeszu w tym samym czasie. Hala pęka w szwach. Stajemy w kolejce do odprawy wizowej. Co najmniej cztery loty nałożyły się na siebie, wiec kolejka jest długa.  Niecałe dwie godziny później udaje nam się w końcu dopchać do okienka. Wypełnianimy formularze wizowe, kilka standardowych pytań i uprzejmy marokański pogranicznik wbija pieczątkę do paszportu.... Oficjalnie witamy w Maroku. 
Jeszcze tylko odbiór bagażu ze szpejem, wymiana pieniędzy i grubo po 21-szej wychodzimy z lotniska. Czas dotrzeć do zarezerwowanego hostelu. 

Nic prostszego...od razu po wyjściu z lotniska dopada nas zgraja "pomocnych" taksówkarzy, którzy oferują dowóz do centrum miasta w "okazyjnej" cenie za jedyne 400 dirhamów. jednak nie taki głupi Polak jak go opisują....uzbrojeni w przewodnik oraz dobre rady znajomych którzy już tu byli, wiemy że cena powinna wynosić max 100 dirhamów i trzeba się będzie ostro targować. Negocjacje cenowe są u Marokańczyków są zresztą dobrym zwyczajem .Problem polega jednak na tym, ze za targowanie zabiera się jako pierwsza Aneta co w od razu doprowadza do spięcia kulturowego. Nie dość ze my próbujemy po angielsku a oni po francusku, to jeszcze żaden taksówkarz nie ma nawet zamiaru z rozmawiać z kobietą i od razu zaczynają się pokrzykiwania, które po naszej propozycji cenowej doprowadzają do ogólnego wybuchu wrzasku. Razem z Wojtkiem odpowiadamy zatem, że skoro nie chcą z nami rozmawiać pojedziemy autobusem który rzekomo kursuje z lotniska i odwracamy się na pęcie. Taksówkarze odchodzą w swoja stronę, wiedząc zapewne ze i tak będziemy musieli skorzystać z ich usług o tej porze. Niestety nie wiadomo kiedy autobus kursuje, biorąc jednak sprawę na wyczekanie spokojnie udajemy że czekamy na następny. W końcu jeden z taksówkarzy, który dotychczas stał z boku podchodzi i pyta za ile chcemy jechać. Następuje krótka negocjacja cen

My  - 100 dirr
Taksówkarz - 200 dirr
My -150 dirr
Taksówkarz potwierdzająco kiwa głową, więc zbieramy graty i ruszamy za nim do taksówki....i wtedy rozpętuje się piekło. Najwyraźniej zszedł za bardzo z ceną, co rozwściecza pozostałych taksiarzy. Zaczyna się ogólna pyskówka i szarpanina, pomiędzy nimi a naszym kierowcą. Ledwo wylądowaliśmy, a już wywołaliśmy małą wojnę domową. W lekkim pospiechu pakujemy bagaże i wsiadamy do taksówki. Kierowca odgrażając się, pakuje się do auta i rusza z piskiem opon....umykamy. Upchnięci jak sardynki (5 os. + kierowca) pędzimy zdezelowaną taksówką ulicami Marrakeszu. O dziwo, po mimo że jest po zmroku wielu kierowców jeździ bez świateł. Jak widać inne zwyczaje. W końcu po dwóch dniach w podróży docieramy do hostelu. Dzień powoli dobiega końca...
Pierwszy kontakt z Marokiem za nami. Po wszystkich przygodach uznajemy wspólnie, że jak na początek afrykańskiej przygody...zapowiada się ciekawie....



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz